"Two people can look at the same thing and see it differently." - Justin Bieber

piątek, 21 lutego 2014

Rozdział 2

- Tylko nie płacz, proszę. Nie znoszę, gdy to robisz.. - chciałam do niej podejść, ale od razu mnie odepchnęła, a sama upadła na podłogę. - Przestań tak gównianie żartować! To nie jest śmieszne! - krzyczałam, ale ona dalej nie wstawała. - Teranee Causser wstawaj w tej chwili! - wtedy też nie wstała. Wiedziałam już, że ona nie żartuje. 

 

--------------------------------------- 


W tamtej chwili z moich oczu zaczęły lecieć krokodyle łzy. Pierwsze, co zrobiłam to wzięłam telefon i wykręciłam numer pogotowia. Byłam roztrzęsiona, a mój głos był niewyraźny, więc ratownikowi medycznemu trudno było mnie zrozumieć. Rozmowa trwała może jakieś 2 minuty, a karetka pojawiła się już po 10 minutach. Szybko wbiegli do domu i wywieźli Teranee na noszach. Ten widok łamał moje serce.

 

*rozmowa telefoniczna* 


- Halo, mamo wracajcie szybko do domu, proszę! Stało się coś strasznego, wracajcie! - wykrzyczałam do mamy po wykręceniu do niej numeru. Mój głos był wyczuwalnie załamany.

- Co się takiego stało? - zapytała ze spokojem.

- Teranee.. ona straciła przytomność, ona upadła... My, my się kłóciłyśmy, to przeze mnie. - zaczęłam histeryzować, a łzy płynęły ciurkiem po moich policzkach. - Zabrało ją pogotowie, proszę wracajcie. - szeptałam już zaszlochanym tonem.

- O mój Boże, co się stało?! O mój Boże... już jedziemy, zawracamy! - krzyknęła do mnie mama roztrzęsionym tonem. Słyszałam jeszcze tylko, jak wydała rozkaz tacie, aby wracał jak najszybciej do domu i wtedy rozmowa została zakończona.


*koniec rozmowy telefonicznej*

 

Sophie's view (matka Teranee i Savanny):

Jechaliśmy spokojnie z Benem autem. Musieliśmy załatwić kilka spraw dotyczących przyszłego pobytu Terri w szpitalu. Tak, wiedziałam już o wszystkim, bo doktor Laughs to mój znajomy i od razu po wyjściu mojej córki z jego gabinetu, zadzwonił do mnie i wszystko powiedział. Byłam tym zmartwiona, ale jedyne czego chciałam, to aby moją córkę wyleczyli w szpitalu i aby wróciła do domu całkowicie zdrowa. 


*rozmowa telefoniczna*

 

- Halo, mamo wracajcie szybko do domu, proszę! Stało się coś strasznego, wracajcie! - odebrałam telefon i znajomy głos wykrzyczał mi do ucha. Wiedziałam, że była to jedna z moich córek, ale nie spojrzałam na wyświetlacz, więc nie domyślałam się która. Jednak intuicja podpowiadał mi, że coś złego dzieje się z Teranee, więc musiała był to Savannah.

 

- Co się takiego stało?

 

- Teranee.. ona straciła przytomność, ona upadła... My, my się kłóciłyśmy, to przeze mnie. - Teranee co?! moje przemyślenia się sprawdziły. - Zabrało ją pogotowie, proszę wracajcie. - słyszałam, jak Savann szlocha.


- O mój Boże, co się stało?! O mój Boże... już jedziemy, zawracamy! - rzuciłam szybko do mojej córki i rozłączyłam się.


*koniec rozmowy telefonicznej*


- Ben, Teranee zabrali do szpitala! Jedźmy do domu i to szybko! - krzyknęłam do mojego męża, który w tamtej chwili zdawał być się zdezorientowany.

- Spokojnie kochanie, uspokój się. Już jedziemy. - próbował mnie uspokoić. Udaliśmy się jak najszybciej do domu, gdzie byliśmy 10 minut później. Wyszłam z samochodu i trzasnęłam drzwiami. Pobiegłam do domu.

- Savv! Savannah! Chodź szybko, jedziemy do szpitala! - usłyszałam niepewne kroki schodzące po schodach. Próbowałam ją uspokoić, ale na marne. Moja córka miała opuchniętą od płaczu twarz i podkrążone oczy, a łzy nadal leciały po jej policzkach.  Ten widok kruszył moje serce.


Justin's view:

Tego dnia nie poszedłem do szkoły. Nie mógłbym siedzieć kurwa na lekcjach z myślą, że moja babcia może umrzeć w każdej chwili. Jej stan był krytyczny i to wcale nie było okej. Przygotowywałem się do wizyty u babci, w szpitalu. Miała iść tam moja 14-letnia siostra, Jazmyn. Mój młodszy brat Jaxon miał zostać z dziadkiem w domu, bo nie wpuściliby go na salę. Pewnie zastanawiacie się teraz, gdzie są moi rodzice. Nie, nie jestem jebanym sierotą. Moja mama pojechała do Seattle, gdzie ma dostać rady od ponoć najlepszego lekarza, który miałby pomóc mojej babci. Nie chce mi się wierzyć, że dwie ręce jakieś zwykłego faceta miałyby ją uzdrowić. Dorośli i ich jebane przesądy.. Nie znam jego imienia, ale nazwisko to chyba Laughs. Ojciec zostawił mnie i moją mamę, gdy byłem jeszcze małym dzieciakiem. Od tamtej pory utrzymujemy tylko kontakt przez telefon.


- Jazmyn, mogłabyś ruszyć swoją szanowną dupę i wyjść już z tej pierdolonej łazienki?! - krzyknąłem dość zirytowany do mojej siostry, która spędzała tam godziny.

- Już wychodzę, zgorzały dupku. - rzuciła, u progu drzwi. - A ty mógłbyś czasem pomyśleć, że w toalecie nie tylko się maluje, czesze i upiększa, ale też sra! - krzyknęła prosto w moją twarz, co mnie rozśmieszyło.

- Och, przeszkodziłem ci w robieniu kupy? Przepraszam, nie chciałem... - dogryzłem jej, śmiejąc się jej bezczelnie w oczy. Posłała mi spojrzenie zamknij-się-albo-cię-zabiję. Ta sytuacja była doprawdy zabawna. Ona się zarumieniła! - Czyżby panna Jazmyn Bieber się zawstydziła? Nie wierzę, trzeba to uwiecznić! Idę po telefon! - pobiegłem do góry, udając, że idę po telefon. Tak naprawdę szedłem po swoją bluzę. - Jazzy, ubieraj się. - powiedziałem, gdy zszedłem na dół. Ona od razu poszła zakładać swoją kurtkę i buty. Zrobiłem to samo. Jazzy była u babci tylko raz, więc to będzie jej druga wizyta. Gdy byliśmy gotowi, wyszliśmy z domu. Wsiedliśmy do mojego czarnego ferrari i z piskiem opon wyjechaliśmy z podwórka. Droga była cicha. Nikt nie miał ochoty na pogaduszki. Dziwiłem się nawet, że potrafiliśmy zażartować we wcześniejszej sytuacji. Na miejscu byliśmy po może 15 minutach jazdy. W tygodniu bywałem w szpitalu średnio 4 razy dziennie, więc jego widok zdążył mi już zbrzydnąć. Wyszliśmy z auta i z pośpiechem popędziliśmy do wnętrza budynku. Byliśmy już na odpowiednim piętrze. Gdy szliśmy wąskim korytarzem, przechodziła obok nas młoda pielęgniarka. Wykorzystując okazję, mrugnąłem do niej, na co się zarumieniła. W duchu się zaśmiałem, na to jak działam na kobiety.

- Cześć babciu, przyszliśmy do ciebie w wizycie! - wyśpiewała Jazzy, gdy weszliśmy do jej sali. Babcia nie miała siły odpowiedzieć, więc jedynie podniosła rękę w geście powitania.

- Cześć babciu. - podszedłem do niej i pocałowałem jej czoło. Nie jestem żadnym pierdolonym gentelmenem. Ten gest miał pokazać babci, jak bardzo ją kocham. Usiedliśmy na krzesłach obok łóżka i siedzieliśmy tak po prostu, nie odzywając się. Spojrzałem na Jazzy i zobaczyłem pojedynczą łzę na jej policzku. Babcia jedynie pogłaskała wierzch jej dłoni swoim kciukiem. Było wszystko w porządku przez następne 5 minut. Nagle bicie pulsu babci stawało się coraz wolniejsze. Wymieniliśmy z Jazmyn zdezorientowane spojrzenia. Wstałem szybko, gotowy wybiec z sali i wołać lekarza, który z pewnością by nam pomógł. Jednak wtedy stało się coś nieoczekiwanego.

- Nie... Stój, Justin. - usłyszałem słaby głos za sobą. Odwróciłem się. - Zostań. - moja babcia powiedziała do mnie ze spokojem i jednocześnie lękiem. Nie odzywałem się. - Pozwólcie mi umrzeć przy moich najukochańszych wn-wnukach. - zaczęła się jąkać. - Dzię-ękuje wam za wszy-wszystko. Kocham w-was bardzo i zawsze będę. Przepraszam. Żegnajcie. - te ostatnie słowo wypowiedziała z łzami w oczach.

- Proszę babciu, nie rób nam tego. Proszę, tak bardzo cię proszę! - wybuchnęła płaczem Jazzy. Jednak jedyne, co mogła teraz zrobić, to złapać babcię za rękę i być przy niej w jej ostatnich sekundach życia. 

- Nie... - szepnąłem, gdy z mojego oka wypłynęła łza. Wtedy dźwięk bicia pulsu ustał. Jazzy kucnęła przy łóżku szpitalnym i zaczęła szlochać. Podszedłem do niej, podniosłem ją i objąłem jej drobne ciało.

- Co... co tu się właśnie stało? - usłyszałem cichy głos za mną. Obydwoje się odwróciliśmy i w drzwiach ujrzeliśmy...  


-------------------------------


Co myślicie? Kto stał w drzwiach? Następny rozdział za jakieś 2o minut! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz